Między innymi strunami

Między stronami

Rating My Music

piątek, 2 stycznia 2009

utracona odporność

e.s.t. czyli Esbjörn Svensson Trio po raz pierwszy usłyszałem bodaj w listopadzie 2004 roku, kiedy to przyjechali do Warszawy na koncert. Prezenter Jazz Radia rozdawał ostatnie bilety i przy okazji konkursu puścił "Elevation of Love" z płyty "Seven Days of Falling" (ACT, 2003). I to było to - zaskoczyło od razu, bez ostrzeżenia. Jeden z najlepszych zespołów jazzowych i kropka - choć przecież nie do końca jazzowy, bo czerpiący z rocka, hiphopu i wielu innych źródeł. Muzyka, dla której trzeba byłoby stworzyć osobną nazwę gatunku i półkę w sklepie. Ideał.

Koncert - jeszcze wtedy w teatrze Roma (wszystkie następne były już w Fabryce Trzciny) - miał miejsce w niedzielę wieczorem, podobnie jak podówczas audycja Indigo, pomyślałem więc, że jeszcze kiedyś zdążę ich usłyszeć i gnany poczuciem obowiązku poszedłem do radia. I jakoś tak wychodziło, że za każdą ich następną wizytą był jakiś powód, żeby nie pójść. Aż do czerwca ubiegłego roku, kiedy to równolegle wydarzyły się dwie rzeczy.


Najpierw ukazała się płyta Ulfa Wakeniusa (gt) "Love Is Real" (ACT, 2008), nagrana pospołu z Larsem Danielssonem (b), Mortenem Lundem (dr), Larsem Janssonem (p) oraz radio.string.quartet.vienna. Krążek jest konsekwentną kontynuacją tego, co Wakenius zaczął już na płycie "Forever You" (ACT, 2003) a co rozwinął do perfekcji na "Notes From The Heart" (ACT, 2006), nagranych również z udziałem Danielssona i Lunda oraz różnych gości. I o ile "Notes..." było w całości hołdem dla Keitha Jarretta, tak "Love..." jest próbą spojrzenia na nowo na twórczość e.s.t., próbą wielce zresztą udaną. I włączają się tu najróżniejsze skojarzenia, bo z jednej strony miękki dźwięk gitary Wakeniusa, mocno przypominający Pata Methenego z późniejszego okresu ("Map Of The World" czy choćby "Beyond The Missouri Sky" z Hadenem), z drugiej przecież sam Metheny pochlebnie się o e.s.t. wypowiadał i nawet wystąpił z nimi w 2003 w ramach Jazzbaltica na koncercie z udziałem orkiestry kameralnej Schleswig-Holstein Chamber Orchestra; z trzeciej strony - wszechobecny w ACT Nils Landgren ze swoim czerwonym puzonem, bliski przyjaciel Svenssona, który gościnnie pojawia się na "Love...", a który też na wspomnianym koncercie zaśpiewał "Believe, Beleft, Below", i nagrał wcześniej dwie kontemplacyjne płyty w duecie ze Svenssonem ("Swedish Folk Modern" i "Layers of Light", obie - rzecz jasna - ACT).

Wracając do Wakeniusa - udało mu się przede wszystkim pokazać, że nie samym niezwykłym stylem e.s.t. stoi, że Dan Berglund (b), Esbjörn Svensson (p) i Magnus Öström (dr) (w tej kolejności od lewej na okładce "Live..." obok) to również znakomici kompozytorzy, których utwory świetnie poddają się reinterpretacji i mogą błysnąć zupełnie inaczej, niż trio nas do tego przyzwyczaiło. "Love..." na dość długo zawładnęło moim odtwarzaczem, w jakiś magiczny sposób uzupełniając genialne "Live in Hamburg" (2007, ACT) samego e.s.t. - płyty, która także pokazywała zupełnie nowe oblicza tercetu, o wiele bardziej żywiołowe niż studyjne wcielenia, które przecież słabością nie grzeszyły. Ale te piętrowe, wielowymiarowe konstrukcje, w które zmieniły się "Definition of a Dog" czy nawet najłatwiejsze chyba w odbiorze na ostatniej studyjnej płycie, tytułowe "Tuesday Wonderland" - to była zupełnie nowa jakość. O ile e.s.t. produkowało perfekcyjne płyty studyjne, pełne werwy i autentyczności, o tyle "Live" pokazała, że był to tylko punkt wyjścia do czegoś więcej, nawej jeśli niezwykle przemyślany i dopracowany i pozornie wyglądający na ostateczny efekt. "Live in Hamburg" sprawiło, że solennie obiecałem sobie obecność na ich następnym warszawskim koncercie, choćby nie wiem co miało się wydarzyć.

Tyle że dwa tygodnie później Esbjörn Svensson zmarł w wypadku podczas nurkowania. W tym kontekście "Love Is Real" nabrała zupełnie innego znaczenia i wymiaru, Podobnie jak ostatnia płyta studyjna e.s.t, "Leucocyte" (2008, ACT) - nagrany i zmontowany materiał razem ze zdjęciami do okładki trafił do ACTu na niespełna miesiąc przed tragiczną śmiercią Svenssona, stając się tym samym ich naprawdę ostatnim dziełem.


Płyta porusza, i to bardziej niż którekolwiek z dotychczasowych nagrań tercetu - choć "Live in Hamburg" postawiło poprzeczkę bardzo wysoko. Skojarzeń z "Live" jest zresztą więcej, począwszy od długich utworów (17', 13') aż po zadziwiającą umiejętność budowania ściany dźwięku i przekuwania jej w coś zaskakującego. Powód jest prosty - "Leucocyte" została nagrana "live at studio" podczas dwudniowej sesji w trakcie tournee e.s.t. po antypodach, gdzieś między koncertami. Nagrana, choć lepiej byłoby chyba powiedzieć "stworzona" - muzyka została w całości zaimprowizowana w trakcie tych dwóch sesji; i to ten właśnie wspólny duch twórczości całkowicie uwolnionej, a złapanej "na gorącym uczynku", jak w zatrzymanym czasie, łączy dwa ostatnie albumy e.s.t, i to też jest największa ich wartość. Dodatkowo, "Leucocyte" stanowi zamkniętą koncepcyjnie całość, mimo podziału na ścieżki i tytuły oraz improwizowanego charakteru w swej istocie jest jedną, dużą kompozycją.

Płyta jest powalająca - nie potrafię przestać jej słuchać. Bogactwo i faktura brzmień, dramaturgia, wspomniane już "ściany dźwięku" rodzące piękne, ascetycznie proste solówki ("Premonition I - Earth", "Leucocyte I - Ab Initio"), wreszcie krótkie, ale jakże przejmujące ballady ("Premonition II - Contorted" na miarę "Why She Couldn't Come" lub "Bound For The Beauty Of The South") - płyta z każdym kolejnym przesłuchaniem ujawnia jakąś nową warstwę, inną możliwość interpretacji. To dzieło skończone.
Fragment pterwszej części suity tytułowej suity, "Ab Initio":



Jasne, nie wiemy co byłoby dalej. Sądząc po narastającej ilości szumów i dziwnych odgłosów od "Carcrash" na CD "Strange Place for Snow" począwszy, poprzez pamiętne "Brewery of Beggars" z CD "Tuesday Wonderland" aż po "Leucocyte" widać spójny kierunek, w którym szły kolejne płyty e.s.t., choć "Leucocyte" było na tej ścieżce gigantycznym skokiem w porównaniu do poprzednich; i można chyba bezpiecznie założyć, że "Leucocyte" nie było wyjątkiem od reguły, a raczej miało wyznaczać dalszy kształt e.s.t. Tym bardziej szkoda, że pierwszy znaczący krok na tej drodze stał się jednocześnie ostatnim.

W ostatnim studyjnym albumie tercetu jest jeszcze jeden niepokojący szczegół. Oczywiście nie sposób gdybać jak odebralibyśmy ten album, gdyby nie tragiczna śmierć Svenssona, choć bezpiecznie można stwierdzić, że "Leucocyte" jest dużo bardziej mroczny od poprzednich. Sęk w tym, że zarówno muzyka, jak i tytuły utworów przedziwnie współgrają z późniejszymi faktami - tytuły takie jak Przeczucie ("Premonition") czy wchodzący w skład tytułowej czteroczęściowej suity "AdMortem" wydają się być dziwnie na miejscu, a brzęczące dźwięki przepuszczonego przez elektroniczny efekt fortepianu z "Ad Infinitum" niepokojąco przywodzą na myśl bicie cmentarnych dzwonów przy wyprowadzaniu trumny z kaplicy...

Nie znalazłem nigdzie informacji, czemu płyta i najdłuższa na niej kompozycja noszą tytuł "Leucocyte" - być może miało to związek z ciągłym odradzaniem się białych krwinek w organiźmie, może stąd to końcowe "Ad Infinitum". Jeśli tak, to Świat ma naprawdę wredne poczucie ironii, a jazzowy system immunologiczny na zawsze utracił część odporności.

0 komentarze: