Między innymi strunami

Między stronami

Rating My Music

czwartek, 10 czerwca 2010

Filharmonia

W ostatniej klasie podstawówki byłem na jednym z półfinałowych koncertów kończącego się właśnie konkursu chopinowskiego. Była gorąca jesień, zupełnie jak teraz wiosna, a przynajmniej tak ją zapamiętałem. Tego dnia mieli grać faworyci konkursu: amerykanka Gabriela Montero i jeden z późniejszych prawie-zwycięzców, rosjanin Aleksiej Sułtanow a może francuz Philippe Giusiano (obaj otrzymali ex aequo II nagrodę, pierwszej nie przyznano drugi raz z rzędu, Montero była trzecia). Dla mnie zaczynał się właśnie koniec przygody z wykonywaniem muzyki klasycznej - po siedmiu latach gry na fortepianie zaczynałem ostatni rok nauki i nawet jeśli nie wiedziałem tego na pewno, to przeczuwałem już w kościach, że to nie moja ścieżka.

Tymczasem moja pani profesor od fortepianu wyciągnęła nas - grupę swoich uczniów - któregoś gorącego, październikowego dnia ze szkoły i zaprowadziła do Filharmonii. Między lekcjami wszyscy oczywiście gadali o konkursie, każdy miał swoje typy, choć przecież większość z nas słyszała co najwyżej kawałki wykonań w radiu lub telewizji (tak samo zresztą przerzucaliśmy się tej jesieni argumentami naszych rodziców na temat tego, czy lepszym prezydentem będzie ponownie wybrany Wałęsa czy może jednak Ole-Olek Kwaśniewski). A tu nagle możliwość zobaczenia na wyciągnięcie ręki tych mitycznych, kruszących etiudy i broniących się mazurkami herosów, oddychania przez chwilę ich powietrzem, z jakąś naiwną wiarą, że sama obecność, przepuszczenie przez własne uszy tworzonej przez nich muzyki pozwoli mi może choć trochę lepiej zagrać preludium i fugę d-moll Bacha na lekcji w kolejnym tygodniu.

Biletów oczywiście już dawno nie było, ale to dla naszej pani profesor nie stanowiło najmniejszego problemu. Wszyscy weszliśmy po kolei na jej jedną, z każdym przejściem coraz bardziej pomiętą wejściówkę - jedno z nas wchodziło, pokazując papierek bileterowi, a pani profesor robiąc dużo szumu i zagadując cały czas mijanych wszędzie znajomych wchodziła do sali, zabierała wejściówkę od tego, kto właśnie wszedł, wychodziła poza salę i wciskała ją z rozbrajającym uśmiechem następnemu z nas. Było nas bodaj sześcioro.

Sala koncertowa Filharmonii była wypchana po brzegi - mam wrażenie, że siedzieliśmy na podłodze w centralnym przejściu między fotelami, choć dziś wydaje mi się to nieprawdopodobne. Pamiętam skupioną twarz Montero, jej mocny makijaż i ciemne usta, precyzyjny taniec jej palców na klawiaturze, bieg przez czarne płotki po białej bieżni. Grała niewiarygodnie, tworząc sobą, fortepianem i dźwiękami jakiś odrębny świat, który nagle postanowiła wszystkim pokazać. W jej grze była godność i duma. "Tak, potrafię, jestem tu dzięki sobie; wiem, że mam moc, to z mojej mocy i mojej pracy potrafię wykuć to, co słyszycie; stoję w swojej prawdzie, a brzmi ona tak." Kibicowałem jej potem do końca - dla mnie wygrała konkurs tamtego popołudnia, nawet nie pamiętam dziś czy drugi koncert tego dnia grał Sułtanow czy Giusiano. Jak się wkrótce okazało, tej jesieni moje własne sympatie nie były zbieżne ze zdaniem jury konkursu (ani z wyborem narodu).

W miniony poniedziałek historia zatoczyła jakieś koło, zupełnie jakbym znalazł się w tym samym miejscu spirali, tylko piętro wyżej. Tym razem siedziałem co prawda na biletowanym miejscu gdzieś w drugiej połowie sali koncertowej Filharmonii, ale ze sceny patrzyła na mnie - tak samo jak piętnaście lat temu - skupiona, pełna mocy kobieta.


Mari Boine dała piękny, poruszający koncert. Podobnie jak dwa i pół roku temu w namiocie pod PKiN pojawiły się, i to już na samym początku, te najstarsze, najmocniejsze, najbardziej hipnotyzujące utwory - 'Gula Gula (Listen, Listen)', 'Goaskinviellja (Eagle Brother)', 'Modjas Katrin', wreszcie na bis 'Mielahisvuohta (Luncay Lunacy)'; były utwory z przedostatniej płyty (tytułowy Idjagieđas) i z ostatniej, wybitnie dobrze prezentujące się na żywo w porównaniu do przekombinowanych, niespójnych i krzywdzących aranżacji ze studia. Świetnie zabrzmiała zwłaszcza tytułowa pieśń 'Sterna Paradisea' o rybitwie popielatej, przylatującej na północ za szczególnym blaskiem słońca, śpiącej podobno podczas lotu, ale też 'De mana, ráhkásan (To My Daughter)' z brawurową bliskowschodnią wokalizą i trąbką Olego J. Myklebusta, chowającego się gdzieś poza tą chwilą w tle i cieniu. Była też wspaniała pieśń dla starodawnej bogini strzegącej domowego ogniska - mam wrażenie, że jeszcze na płytach jej nie zarejestrowano - i zamykający koncert melancholijny, pełen smutku, ale i mocy temat 'Elle' z filmu Kautokeino-Rebellion, opowiadającego o tragicznych dziejach ludu Saamów, z którego Boine pochodzi.

Mari Boine jest czarodziejką i szamanką. Ma szamański bęben, na którym akompaniuje sobie w niektórych szczególnych utworach mimo potężnego Gunnara Auglanda za bębnami, wikinga grającego całym sobą i poruszającego sklepienie niebieskie od korzeni aż po koronę drzewa świata. Tymczasem Boine rozkłada ręce i frunie po scenie niczym orzeł, o którym śpiewa, po chwili tańczy i podskakuje, zaczarowuje przestrzeń tak dźwiękiem jak i ruchem, śpiewa pieśni o duchach i przodkach, o swoim ludzie, o zwierzętach, kamieniach i drzewach, wyśpiewuje swoją prawdę. Energia pulsuje, wibruje powietrze, wibruje krew w żyłach; koncert staje się rytuałem - oczyszczającym, odnawiającym, może nawet w jakimś sensie uzdrawiającym. Filharmonia, od lat otoczona welonem tradycji, próbuje bronić się przed tą niezwykłą dla niej energią - apel pieśniarki by wstać i tańczyć pozostaje bez znaczącego odzewu, spętany chyba siłą powagi tego miejsca - ale za to Filharmonia na koniec odpowie i podziękuje artystce swoim uświęconym czasem rytuałem: kwiatami i tym jedynym w swoim rodzaju stukotem składających się krzeseł, gdy wszyscy ludzie klaszcząc podnoszą się z miejsc. Harmonia przeciwieństw w działaniu.

Nie będę nawet próbował przewidzieć, na koncert jakiej niezwykłej kobiety pójdę za kolejne czternaście i pół roku do Filharmonii. Mam tylko nadzieję, że trend się utrzyma.
poniedziałek, 29 czerwca 2009

Kosmiczny przypadek

Post-rock i post-metal to nie moje domeny. Owszem, uwielbiam Toola (od czasu Aenimy), często wracam do ścieżki dźwiękowej z filmu "The Fountain" (Clint Mansell + Mogwai), od niedawna uważnie śledzę kolejne dokonania Stevena Wilsona, ale dalej do lasu się nie zapuszczam. W końcu wciąż jest tyle zaległych płyt folkowo-akustyczno-jazzowych, coś trzeba wybrać.
Tyle że czasem zdarza się przypadek, synchroniczność, koincydencja. Gdy patrzyłem wczoraj wieczorem na jeszcze schnący obraz skończony właśnie przez moją żonę, naszła mnie ochota by wspomniane "Źródło" sobie przypomnieć - i to w warstwie muzycznej, bo skojarzenia wizualne wzbudziły się same. Szykując się dziś rano do wyjścia z domu - wtedy było jeszcze pięknie, słonecznie i optymistycznie i o wieczornej burzy z gradobiciem nikt jeszcze nie marzył - doszedłem do wniosku, że Mogwai będzie jednak za ciężki, ale posłuchałbym "czegoś w stylu". Przypomniałem sobie o nowej płycie, którą wcisnął mi niedawno kolega, a o której prawie jednocześnie czytałem pochlebną recenzję u red. Chacińskiego, tylko jakoś się nie złożyło, żeby przesłuchać. A że red. Chaciński wspomniał recenzując o Mogwaiu, więc coś tam w głowie się zwarło i na podróż do pracy zabrałem do samochodu płytę "Aura" grupy Tides From Nebula (Rockers, 2009). I chyba po raz pierwszy żałowałem, że nie było większego korka.

"Aura" to świetna płyta, od początku do końca. Całkowicie instrumentalna suita wędrująca od progresywnego rocka do naprawdę ciężkich brzmień i z powrotem, zbudowana na zasadzie przeplatających się, wielowymiarowych kontrastów (głośno-cicho, nisko-wysoko, wolno-szybko, ściana chropowatego dźwięku vs czysty dźwięk pojedynczego instrumentu). Odnalazłem tam Toola (Sleepmonster! i ten fragment na 7/8) i późnego Wilsona (tego po romansie z Opethem), i Mogwaia - ale w jaśniejszej, bardziej radosnej wersji, pełnej oddechu i przestrzeni (czy może po prostu nie tak ostentacyjnie posępnej); z kogo i jak bardzo kwartet czerpie poza tym na swojej debiutanckiej płycie, tego nie wiem - w recenzjach padają nazwy Caspian, Neurosis, Isis czy Pelican, które jako nieobeznanemu z literaturą tematu niewiele niestety mi mówią.
Żeby jeszcze dopełnić obraz - płyta jest świetnie nagrana. Po pierwsze, dobrze brzmi na słuchawkach, na głośnikach i nawet w trzeszczącym radiomagnetofonie w moim starym tico. Po drugie, jest świetnie zagrana: żadnych opóźnień, żadnych nierówności czy debiutanckich niedoróbek, oscylujące gitary ostre i precyzyjne jakby wycięte nożykiem, podwójna stopa dokładnie w takt. Do tego świetne aranże, ciekawe pomysły i dobra realizacja - to wszystko daje krążek na wysokim poziomie, interesujący i wciągający od początku do końca, pozostawiający niedosyt a jednocześnie nie nudzący się po kilku przesłuchaniach. Ma też "Aura" to coś, czego szukam i co często znajduję na płytach new-acoustic'owych, tę magiczną alchemię tworzenia wirującego tornada dźwięków, w której tematy, wątki i odniesienia mieszają się i przekształcają, rozwiązując się w niespodziewany, przyspieszający bicie serca sposób. Tak jest czasem u Chrisa Thile ("Raining at Sunset" z CD "Not All Who Wander Are Lost"), nawet u Flecka ("Spanish Point") - wiadomo, stylistyka całkowicie inna, ale idea wspólna.
Z czystym sercem polecam i postawię na półce obok Toola. I z chęcią pójdę na wrześniowy koncert w Progresji, choć Tides From Nebula będą tam tylko na supporcie dla Caspiana; po dobrych słowach u red. Szubrychta byłem tylko zaintrygowany - teraz, po przesłuchaniu płyty, czekam z niecierpliwością.
Acha, i jeszcze na wszelki wypadek dodam, bo z przesłuchania płyty to nie wynika. To jest polski zespół.
wtorek, 10 marca 2009

Już jest! Prawie...

Dokładnie tydzień temu nakładem wydawnictwa Rounder Records ukazała się najnowsza płyta Béli Flecka, "Throw Down Your Heart, Tales From The Acoustic Planet, vol. 3: Africa Sessions". Można już ją kupić w sklepie wydawnictwa oraz na amazon.com; na eBayu i w polskich sklepach jeszcze nie znalazłem.
Wspominałem już o tym krążku przy różnych okazjach - bardziej lub mniej obszernie - więc nie ma sensu się powtarzać, tym bardziej że płyty wciąż w rękach nie mam i wiele więcej nowego w tej chwili nie wymyślę, a tylko w uniesieniu oczekiwania mógłbym jeszcze coś pokręcić. Zatem czekając na paczkę z USA dwa linki: do pierwszej recenzji, zamieszczonej na elektronicznych łamach NY Times, oraz do utworu, jednego, ale za to w całości (niestety, niezbędny WMP11).
Tik-tak, tik-tak...
poniedziałek, 9 marca 2009
Jeszcze w zeszłym tygodniu gotów byłbym założyć się, że wszystkie płyty z wytwórni ECM mają przynajmniej dwie cechy wspólne - legendarną pięciosekundową ciszę rozpoczynającą pierwszy utwór i stosunkowo niski (w porównaniu do innych wytwórni) poziom wysterowania głośności dźwięku. Zakład bym przegrał, ale odkrycie wyjątku od obu reguł - płyty "Yr" Steve'a Tibbettsa (1988, ECM 1355) - rekompensuje to całkowicie.

Aby pojąć o co tu chodzi, trzeba spojrzeć do książeczki na tekst drobnym druczkiem, rok wydania płyty jest bowiem mylący. Płyta ECMu to reedycja - oryginalnie materiał został zarejestrowany w roku 1980 w USA i wydany własnym sumptem przez młodego gitarzystę-eksperymentatora Steve'a Tibbettsa jako jego druga płyta a zarazem praca dyplomowa. Usłyszał ją Manfred Eicher, który zaproponował Tibbettsowi trwającą do dziś współpracę. Dopiero kilka lat później, gdy Tibbetts miał już za sobą trzy kolejne płyty nagrane dla ECMu, postanowiono w tej wytwórni wydać również "Yr". Materiał, wcześniej prawie niemożliwy do zdobycia, trafił do reedycji bez widocznych zmian - te same 38'24" muzyki, brak wprowadzających pięciu sekund ciszy i oryginalny mastering Tibbettsa ze studia w Minneapolis.

Ogarnięcie fenomenu brzmienia tego krążka wymaga zabiegów iście alchemicznych. Weźmy Oregon - ten wczesny, z Colinem Walcottem na tabli, sitarze i perkusjonaliach, pamiętający jeszcze czasy Paul Winter Consort, czyli powiedzmy nie późniejszy niż album "Friends" z 1977 roku. I załóżmy, czysto teoretycznie, że tych długobrodych hipisów-pacyfistów nie interesują przeintelektualizowane, ostentacyjnie metafizyczne 'wolne improwizacje', i że zamiast tego wstąpiła w nich niespożyta energia, płynąca powiedzmy z neopogańskiego kultu Matki Ziemi, celtyckich korzeni, oświecenia doznanego podczas rytualnego tańca gdzieś w wiosce w afrykańskim buszu lub hinduskim aśramie, a najlepiej z tego wszystkiego na raz. Wyrzućmy McCandlessa (dęte drewniane tym razem zbędne), sklonujmy Walcotta (co najmniej dwa razy - muszą być dwie table, konga, sitar i jeszcze trochę perkusji) i Townera (pierwsze dwie gitary), dorzućmy jeszcze Williama Ackermana i kogoś pomiędzy Jeffem Faheyem a Leo Kottke (następne dwie gitary), Michaela Hedgesa (gitara, ale grana tappingiem) oraz na dokładkę Roberta Frippa i Edge'a z U2 na gitarach elektrycznych (gdzieniegdzie). Wstrząsnąć, zamieszać, posłuchać. I paść z wrażenia. I zrozumieć, czemu okładka płyty przedstawia coś, co w pierwszym skojarzeniu przypomina rozsadzone granatem Stonehenge (choć w rzeczywistości ma zapewne związek z tytułem płyty - skandynawską runą Yr/Ur/Urus).

Lektura książeczki przynosi tymczasem kolejną niespodziankę: "Yr" to sześciu wykonawców, wśród których jedynie Tibbetts gra na gitarach, a także na sitarze i kalimbie. Wspomagany jest przez basistę, dwóch tablistów, dwóch perkusistów (conga, bonga, bębny, dzwony, wazy...) oraz overdubbing - technikę umożliwiającą nakładanie na siebie wielu nagranych wcześniej ścieżek, wykorzystywaną standardowo przy nagrywaniu muzyki pop. To dzięki temu Tibbetts był w stanie sklonować się, czasem nawet parunastokrotnie, i tworzyć niezwykłe harmonie gitar akustycznych i elektrycznych; (technicznie skojarzenia biegną od razu do innego człowieka-orkiestry, Mike'a Oldfielda, stylistycznie jest to odniesienie szczęśliwie bardzo dalekie).

"Yr" zadziwiła na wielu płaszczyznach, odpowiadając na pytania i hipotezy stawiane czysto abstrakcyjnie przy okazji słuchania innych płyt. Bo jak brzmiałby mniej delikatny, nie tak eteryczny a ściągnięty nieco na ziemię Michael Hedges? Jak grałby Oregon, gdyby McCandless, Towner, Moore i Walcott wyrastali z tradycji rockowej a nie jazzowej? Jak zgrałyby się instrumentalne fragmenty Pink Floyd z tablą? Jak zabrzmiałoby gitarowe continuo Edge'a na tle aranżacji folkowej? Wystarczy włączyć "Yr" - to wszystko tam jest.

Na szczęście Tibbetts broni się nie tylko samymi skojarzeniami. To po prostu świetna płyta wpadająca gdzieś pomiędzy, folk, rock, world music i new age spod znaku bardziej Windham Hill niż ECM, z elementami improwizacji jazzowej, z niezwykłą energią i świeżością brzmienia zadziwającą prawie trzydzieści lat od nagrania. Ma tylko jedną, poważną wadę - jest zwyczajnie za krótka.
czwartek, 26 lutego 2009

usterki techniczne

Przypadki chodzą po ludziach. Złamana ręka całkiem skutecznie utrudnia pisanie na klawiaturze czy zakładanie słuchawek dokanałowych (konkretnie: prawej), o jedzeniu spaghetti nie wspominając. Mimo ogólnego wzrostu ilości wolnego czasu (ponad 50 dni zwolnienia) notki mogą się więc ukazywać nieco rzadziej niż wcześniej zakładałem - za co pokornie przepraszam.

Aha, a jedna ręka faktycznie nie klaszcze.
poniedziałek, 9 lutego 2009

skojarzenia to przekleństwo

Czasami zdarzają się płyty, które skupiają jak w soczewce jakiś kawałek muzycznego świata. Każdy utwór na takim krążku budzi skojarzenia, każe co i raz rzucić się między płyty w poszukiwaniu tego podobnego utworu czy nawet nastroju, zamienia słuchacza w tropiciela z pilotem jak strzelbą w ręku. Jeszcze rzadziej trafia się płyta, która dodatkowo broni się sama w sobie, gdy początkowy zachwyt okrzepnie a wszystkie mgliste skojarzenia rozwiążą się już w konkretne tytuły. A tu proszę - dwa takie nagrania w ciągu miesiąca.

Szukając płyt z udziałem Billa Frisella natknąłem się na Davida Sylviana, wokalistę popularnej pod koniec lat 70'tych glam-rockowej grupy Japan. Po rozwiązaniu zespołu na początku lat 80'tych Sylvain rozpoczął solową karierę a na jego płytach przewijają się gwiazdy awangardy i współczesnego jazzu - Robert Fripp ("Damage"), Bill Frisell, Kenny Wheeler, Marc Ribot ("Dead Bees on a Cake", 1999) a także gitarowi eksperymentatorzy Derek Bailey i Christian Fennesz ("Blemish", 2003). Głęboki, magnetyczny głos Sylviana, doprawiony gwiazdorską obsadą wart jest poświęcenia paru godzin na bliższe poznanie - zadowoleni będą zarówno miłośnicy samych sidemanów, ale też np. fani progresywnego art-rocka spod znaku projektu No-Man Stevena Wilsona czy Roberta Frippa. Warto zajrzeć, choć w sumie bez rewelacji.

Pod koniec roku 2007 ukazał się natomiast nakładem założonej przez Sylviana wytwórni Samadhi Records album "Slope" niejakiego Steve'a Jansena, wcześniej perkusity Japan, prywatnie brata Sylviana (obaj panowie noszą w rzeczywistości nazwisko Batt). I jeśli istnieje jeden, niepodważalny powód, dla którego warto było zgłębić działalność byłego wokalisty Japan, to jest nim właśnie ta płyta.

To przedziwna, pozornie chaotyczna mieszanka elektroniki, popu, rocka, nastrojowych i lirycznych ballad, ambientowych pejzaży i filmowych zgoła podkładów zaaranżowanych na orkiestrę. Mnóstwo gości - Sylvian, Tim Elsenburg, Anja Garbarek czy Joan "As Policewoman" Wasser. Jansen jako kompozytor, perkusista i programista dźwięku skutecznie dba o spójność projektu, ale i o przestrzeń pozwalającą każdemu z wykonawców na wyrażenie siebie. Efekt jest fantastyczny - utwór śpiewany przez Anję Garbarek spokojnie mógłby dopełnić jej płyty, ale stanowi też spójną całość z pozostałymi ścieżkami ze "Slope"; podobnie w przypadku pozostałych gości. Utwory intstrumentalne dopełniają całości, od dryfującego gdzieś pomiędzy múm a Nilsem Petterem Molvaerem, otwierającego płytę "Grip", poprzez przywodzący na myśl Craiga Armstronga "December Train" aż po dziwny, niepokojący, minimalistyczny "A Way of Dissapearing". Zaskakującą perełką jest drugi na płycie "Sleepyard" z udziałem Tima Elsenburga z Sweet Billy Pilgrim, początkowo nieco monotonny rozbłyska nagle w 2'30" - znikąd pojawia się przywodząca na myśl Molvaera trąbka, prowadząca do progresji z udziałem dętej blachy i smyczków; to jeden z tych niezapomnianych muzycznych momentów klasy 17 minuty utworu Echoes grupy Pink Floyd (w oryginalnym wykonaniu z LP "Meddle") - dreszcz na plecach gwarantowany.

Ten sam efekt zapewniają Abbie Gardner i Anthony da Costa na swojej płycie "Bad Nights/Better Days", wydanej w roku 2008. Pozornie są z zupełnie innej muzycznej bajki - oboje grają na gitarach akustycznych i śpiewają, pojawiają się też skrzypce, mandolina, dobro, banjo, niedbale nagrana perkusja a czasem nawet lekko przesterowane gitary. I znów kalejdoskop skojarzeń - od czystego amerykańskiego folku w stylu Alison Krauss ("Crazy in Love"), poprzez bardziej energiczne granie analogiczne do rodzimych, co lepszych dokonań Lipnickiej i Portera ("Red Barn"), rzewne utwory Damiena Rice'a ("On My Knees" zupełnie jak jego "The Blower's Daugther" czy "Cannonball", znane ze ścieżki dźwiękowej do filmu "In Good Company") aż po duety ("Someday", "I Feel Like Dancin'") przypominające piosenki Glena Hansarda i Markety Irglovej z płyty "Swell Season" (i filmu "Once"); zaskakuje "Someday", z linią melodyczną zwrotki niemal identyczną z "Famous Blue Raincoat" Leonarda Cohena, lecz o wiele bardziej energiczna w refrenie; zadziwia wachlarz uczuć i dynamiki - od wyciszenia i lirycznego szeptu aż po energię rodem z Nickel Creek (choć bez ich niekiedy męczącej technicznej biegłości). W sumie 13 piosenek z naprawdę wysokiej półki.

I choć obie opisywane płyty raczej nie stanęłyby koło siebie w żadnym sklepie muzycznym, warto posłuchać ich obok siebie. Mają tę samą moc chwycenia gdzieś głęboko, każą wracać do siebie, otwierają głowę na szukanie skojarzeń a jednocześnie są dalekie od wtórności. Po przesłuchaniu ich raz, drugi trzeci nagle staje się oczywiste, że istnieje taka półka, na której należałoby postawić je razem - po prostu nikt jej jeszcze nie nazwał.

czwartek, 29 stycznia 2009

świat jest Mali

Jest pewna grupa artystów, do których niegasnąca słabość pozostała mi jeszcze z czasów liceum, kiedy to wieczorami słuchałem Trójki i Radia Jazz (RIP), nagrywając audycje na taśmy i sklejając sobie z tego potem różne składanki. Do dziś regularnie sprawdzam, co też nowego nagrali, niezależnie od tego czy kolejne nagrania wciąż potrafią na dłużej zainteresować czy też nie. Poza tym oraz faktem, że zazwyczaj zalicza się ich do szeroko rozumianego jazzu, wydawać by się mogło, że dzieli ich prawie wszystko: Oregon, Bugge Wesseltoft, John Zorn, Bill Laswell, Buckethead, Béla Fleck, Pat Metheny, Cassandra Wilson, Bill Frisell... okazuje się jednak, że świat jest czasem dużo mniejszy, niż może się wydawać.

Jedna z ostatnich płyt Frisella, "Floratone" (Blue Note, 2007), pod względem ilości odtworzeń plasuje się u mnie w ścisłej czołówce zestawienia za rok 2008 - a na wiadomość o niej trafiłem zupełnym przypadkiem, skacząc od strony do strony. Krążek jest niezwykły nie tylko ze względu na muzykę. W skład zespołu oficjalnie wchodzą: Bill Frisell (gt), Matt Chamberlain (dr, pc) oraz Tucker Martine i Lee Townsend, którzy muzykami nie są, a płytę 'jedynie' produkowali - mieli jednak tak znaczący wpływ na jej ostateczny kształt i brzmienie, że okazali się ważniejsi od sidemanów - Viktora Kraussa (ac.+el. b), Rona Milesa (kornet) i Eyvinda Kanga (v, viola).
O procesie powstawania płyty i idei, która za nią stała, mówią sami artyści w filmie promującym to wydawnictwo (w tle słychać rzecz jasna fragmenty z płyty):



Słucha się tego rewelacyjnie. Jeśli by próbować określić przynależność gatunkową "Floratone", to należałoby chyba wskazać blues (ma to odzwierciedlenie choćby w tytułach: "Misissippi Rising", "Swamped", "Luisiana Lowboat") - ale co to za blues... Powolny, gęsty, nieustępliwy, głęboko podbity groove'm perkusji Chamberlaina i podkładów Frisella, z gitarą przebijającą w wyższych rejestrach jak słońce pomiędzy gęstymi koronami drzew w gorący, wilgotny dzień. Muzyka sunie dostojnie jak statek po Misissippi a dźwiękowe krajobrazy, pozornie tylko leniwe, przepływają obok - stylistycznie jednorodne ale dalekie od monotonii (krokodyle przesuwają się powoli wzdłuż brzegu)...
I znów problem z kategoryzacją. Współpracujący z Frisellem od wielu lat (i płyt) Lee Townsend określa tę muzykę jako "futuristic roots music" i faktycznie - zarówno Chamberlain jak i Frisell intensywnie korzystają z loopów i innych dobrodziejstw elektroniki, nadając "Floratone" dodatkowy wymiar. Zasługą zapewne Townsenda i Martine'a jest natomiast fakt, że całość jest niezwykle spójna - elektornika nie gryzie się a zlewa w sposób zupełnie niewidoczny z żywą muzyką jak w alchemicznym tyglu. Efekt jest jedyny w swoim rodzaju.

Frisell właściwie od samego początku swojej kariery oprócz projektów stricte jazzowych pokazuje na przemian dwa oblicza - z jednej strony uczestniczy w awangardowych projektach (np. Naked City Johna Zorna), z drugiej przemyca do 'swojego' jazzu coraz więcej amerykańskiego folku - "Floratone" należy raczej do tego drugiego nurtu, choć w ramach americana music zdecydowanie nie jest płytą ortodoksyjną.
Nie dziwią więc również gościnne występy Frisella na różnych płytach, tak folkowych jak i awangardowych, a za taką należy uważać "It's Mostly Residual" (ArtistShare, 2005) pochodzącego z Wietnamu trębacza, Cuonga Vu.

Cuong Vu zaistniał dla szerszej publiczności od roku 2002, kiedy to dołączył wraz z grającym na harmonijce ustnej Gregoire Maretem do nowego składu Pat Metheny Group, z którą nagrał do tej pory dwie płyty - "Speaking of Now" (Warner Bros./WEA 2002) i "The Way Up" (Nonesuch, 2005). Obaj panowie są w PMG "tymi, co stoją z tyłu" i oprócz swoich własnych instrumentów obsługują to wszystko, co buduje specyficzne brzmienie grupy, a co znajduje się w tle - różnego rodzaju podkłady, przeszkadzajki i chórki. I o ile na pierwszej z tych płyt Vu pobrzmiewa jeszcze nieco nieśmiało, o tyle mam wrażenie, że płytę "The Way Up" trochę Methenemu ukradł - jego żywe, nieprzewidywalne, jednocześnie liryczne i drapieżne sola brzmią tak wyraziście, że gitarowe popisy frontmena wypadają przy nich blado. To dla trąbki warto posłuchać "The Way Up".

Wracając do solowej twórczości Vu - "It's Mostly Residual" to przedziwna mieszanka jazzu, elektronicznego ambientu i awangardy, podlanej gdzieniegdzie funkowym podkładem. Trąbka Vu i o wiele bardziej niż na "Floratone" rozproszona elektroniką gitara Frisella przeplatają się i tańczą na podkładzie rytmicznym, nie gorszym niż na "Floratone". Tytułowy utwór brzmi niemalże jak pomost między tymi dwiema płytami - dorzuciłem go w odtwarzaczu tak, by kończył "Floratone", całość brzmi fantastycznie.

I tutaj zaczyna wychodzić na jaw, jak mały jest ten muzyczny świat. Bill Frisell i Pat Metheny studiowali przecież razem w Berklee School of Music u Jima Halla, obaj też swoje kariery muzyczne zaczęli w ECM i tam nagrali swoje pierwsze solowe płyty. Ponoć debiut Frisella w ECM nastąpił, gdy Metheny polecił go perkusiście Paulowi Motianowi w zastępstwie, sam nie mogąc zagrać na jego płycie "Psalm". Teraz, po latach, Frisell już z zupełnie innej pozycji wzbogaca solową płytę trębacza PMG. A inna rzecz, że "The Way Up" zostało wydane w 'stajni' Frisella, Nonesuch Records.

Inna płyta Frisella, która ma z kolei szanse na wysokie miejsce w zestawieniu za rok bieżący, to "The Willies" (Nonesuch, 2002), wyprodukowana jak zwykle przez Lee Townsenda. To już czysta americana w wykonaniu Frisella z towarzyszeniem Danny'ego Barnesa na banjo, harmonijce i innych wynalazkach oraz Keitha Lowe na basie. Oprócz kompozycji Frisella znalazło się miejsce na kilka standardów. I choć płyta nie jest bezpośrednio przełożeniem "Floratone" na amerykański folk rodem z Apallachów (co i nie dziwne, bo brakuje połowy zespołu "Floratone"), to jest w niej podobny duch i nastrój, podobna niespieszność i wolność, w sensie swobody i odwagi patrzenia z uwagą, dokąd to muzyka zaprowadzi.

A banjo i Lee Townsend prowadzą do ostatniej dziś płyty, chyba najbardziej w tym zestawie zaskakującej.

Jayme Stone pochodzi z Kanady a gry na banjo uczył się u najlepszych - Béli Flecka (nie przyjmującego zazwyczaj uczniów) oraz jego nauczyciela, Tony'ego Trischki. Występował w zespole Tricycle a następnie w roku 2007 wydał świetny solowy album "The Utmost". Wiosną tego samego roku udał się na stypendium do Mali w zachodniej Afryce, gdzie natknął się na muzyków grających na instrumentach, od których pochodzi dzisiejsze banjo - konou i ngoni, oraz na korze. W efekcie tej podróży i wzbudzonej nią fascynacji powstała płyta "Africa to Appalachia", wyprodukowana przez Lee Townsenda, nagrana z udziałem wirtuoza kory Mansy Sissoko i grającego na skrzypcach Casey Driessena, którego pamiętamy ze Sparrow Quartet. Mała próbka:



Świetna płyta. Pierwsze skojarzenia to "Talking Timbuktu" pochodzącego również z Mali Alego Farka Toure i Ry Coodera, ale tu jest dużo więcej. Stone dosłownie przenosi kawałek Afryki w kontekst amerykańskiego folku (będącego przecież dziedzictwem nie tyle jego samego, co jego instrumentu) i tworzy z tego zupełnie nową jakość. Płyta ma tę rzadką cechę - słucha się jej niezwykle lekko a jednocześnie jest złożona, bogata w pomysły, faktury, dźwięki... zupełnie jak "Tales From The Acoustic Planet" Flecka. I tu świat znowu się kurczy, bo pojawia się niepokojąca myśl, że były uczeń nieco ukradł Fleckowi temat jego najnowszej płyty, "Tales From The Acoustic Planet III: The Africa Sessions", o której pisałem poprzednim razem. I co z tego, że Fleck zaczął wcześniej i dłużej mu to zajęło - Stone pierwszy uderzył swoją płytą na rynek i projekt Flecka siłą rzeczy będzie do niej porównywany. Za Fleckiem stoi co prawda przewaga doświadczenia i dużej wytwórni, ale pierwszeństwo odbioru wyrównuje szanse - tym ciekawiej będzie porównać te płyty, gdy "Tales III" w końcu się pojawi; może okazać się, że uczeń przerósł mistrza.

A w ramach wisienki na torcie z okazji małego świata dodajmy tylko, że punkt kulminacyjny pierwszej płyty "Tales..." Flecka i jeden z najpiękniejszych na niej utworów nazywa się... "Jayme Lynn".