Między innymi strunami

Między stronami

Rating My Music

czwartek, 29 stycznia 2009

świat jest Mali

Jest pewna grupa artystów, do których niegasnąca słabość pozostała mi jeszcze z czasów liceum, kiedy to wieczorami słuchałem Trójki i Radia Jazz (RIP), nagrywając audycje na taśmy i sklejając sobie z tego potem różne składanki. Do dziś regularnie sprawdzam, co też nowego nagrali, niezależnie od tego czy kolejne nagrania wciąż potrafią na dłużej zainteresować czy też nie. Poza tym oraz faktem, że zazwyczaj zalicza się ich do szeroko rozumianego jazzu, wydawać by się mogło, że dzieli ich prawie wszystko: Oregon, Bugge Wesseltoft, John Zorn, Bill Laswell, Buckethead, Béla Fleck, Pat Metheny, Cassandra Wilson, Bill Frisell... okazuje się jednak, że świat jest czasem dużo mniejszy, niż może się wydawać.

Jedna z ostatnich płyt Frisella, "Floratone" (Blue Note, 2007), pod względem ilości odtworzeń plasuje się u mnie w ścisłej czołówce zestawienia za rok 2008 - a na wiadomość o niej trafiłem zupełnym przypadkiem, skacząc od strony do strony. Krążek jest niezwykły nie tylko ze względu na muzykę. W skład zespołu oficjalnie wchodzą: Bill Frisell (gt), Matt Chamberlain (dr, pc) oraz Tucker Martine i Lee Townsend, którzy muzykami nie są, a płytę 'jedynie' produkowali - mieli jednak tak znaczący wpływ na jej ostateczny kształt i brzmienie, że okazali się ważniejsi od sidemanów - Viktora Kraussa (ac.+el. b), Rona Milesa (kornet) i Eyvinda Kanga (v, viola).
O procesie powstawania płyty i idei, która za nią stała, mówią sami artyści w filmie promującym to wydawnictwo (w tle słychać rzecz jasna fragmenty z płyty):



Słucha się tego rewelacyjnie. Jeśli by próbować określić przynależność gatunkową "Floratone", to należałoby chyba wskazać blues (ma to odzwierciedlenie choćby w tytułach: "Misissippi Rising", "Swamped", "Luisiana Lowboat") - ale co to za blues... Powolny, gęsty, nieustępliwy, głęboko podbity groove'm perkusji Chamberlaina i podkładów Frisella, z gitarą przebijającą w wyższych rejestrach jak słońce pomiędzy gęstymi koronami drzew w gorący, wilgotny dzień. Muzyka sunie dostojnie jak statek po Misissippi a dźwiękowe krajobrazy, pozornie tylko leniwe, przepływają obok - stylistycznie jednorodne ale dalekie od monotonii (krokodyle przesuwają się powoli wzdłuż brzegu)...
I znów problem z kategoryzacją. Współpracujący z Frisellem od wielu lat (i płyt) Lee Townsend określa tę muzykę jako "futuristic roots music" i faktycznie - zarówno Chamberlain jak i Frisell intensywnie korzystają z loopów i innych dobrodziejstw elektroniki, nadając "Floratone" dodatkowy wymiar. Zasługą zapewne Townsenda i Martine'a jest natomiast fakt, że całość jest niezwykle spójna - elektornika nie gryzie się a zlewa w sposób zupełnie niewidoczny z żywą muzyką jak w alchemicznym tyglu. Efekt jest jedyny w swoim rodzaju.

Frisell właściwie od samego początku swojej kariery oprócz projektów stricte jazzowych pokazuje na przemian dwa oblicza - z jednej strony uczestniczy w awangardowych projektach (np. Naked City Johna Zorna), z drugiej przemyca do 'swojego' jazzu coraz więcej amerykańskiego folku - "Floratone" należy raczej do tego drugiego nurtu, choć w ramach americana music zdecydowanie nie jest płytą ortodoksyjną.
Nie dziwią więc również gościnne występy Frisella na różnych płytach, tak folkowych jak i awangardowych, a za taką należy uważać "It's Mostly Residual" (ArtistShare, 2005) pochodzącego z Wietnamu trębacza, Cuonga Vu.

Cuong Vu zaistniał dla szerszej publiczności od roku 2002, kiedy to dołączył wraz z grającym na harmonijce ustnej Gregoire Maretem do nowego składu Pat Metheny Group, z którą nagrał do tej pory dwie płyty - "Speaking of Now" (Warner Bros./WEA 2002) i "The Way Up" (Nonesuch, 2005). Obaj panowie są w PMG "tymi, co stoją z tyłu" i oprócz swoich własnych instrumentów obsługują to wszystko, co buduje specyficzne brzmienie grupy, a co znajduje się w tle - różnego rodzaju podkłady, przeszkadzajki i chórki. I o ile na pierwszej z tych płyt Vu pobrzmiewa jeszcze nieco nieśmiało, o tyle mam wrażenie, że płytę "The Way Up" trochę Methenemu ukradł - jego żywe, nieprzewidywalne, jednocześnie liryczne i drapieżne sola brzmią tak wyraziście, że gitarowe popisy frontmena wypadają przy nich blado. To dla trąbki warto posłuchać "The Way Up".

Wracając do solowej twórczości Vu - "It's Mostly Residual" to przedziwna mieszanka jazzu, elektronicznego ambientu i awangardy, podlanej gdzieniegdzie funkowym podkładem. Trąbka Vu i o wiele bardziej niż na "Floratone" rozproszona elektroniką gitara Frisella przeplatają się i tańczą na podkładzie rytmicznym, nie gorszym niż na "Floratone". Tytułowy utwór brzmi niemalże jak pomost między tymi dwiema płytami - dorzuciłem go w odtwarzaczu tak, by kończył "Floratone", całość brzmi fantastycznie.

I tutaj zaczyna wychodzić na jaw, jak mały jest ten muzyczny świat. Bill Frisell i Pat Metheny studiowali przecież razem w Berklee School of Music u Jima Halla, obaj też swoje kariery muzyczne zaczęli w ECM i tam nagrali swoje pierwsze solowe płyty. Ponoć debiut Frisella w ECM nastąpił, gdy Metheny polecił go perkusiście Paulowi Motianowi w zastępstwie, sam nie mogąc zagrać na jego płycie "Psalm". Teraz, po latach, Frisell już z zupełnie innej pozycji wzbogaca solową płytę trębacza PMG. A inna rzecz, że "The Way Up" zostało wydane w 'stajni' Frisella, Nonesuch Records.

Inna płyta Frisella, która ma z kolei szanse na wysokie miejsce w zestawieniu za rok bieżący, to "The Willies" (Nonesuch, 2002), wyprodukowana jak zwykle przez Lee Townsenda. To już czysta americana w wykonaniu Frisella z towarzyszeniem Danny'ego Barnesa na banjo, harmonijce i innych wynalazkach oraz Keitha Lowe na basie. Oprócz kompozycji Frisella znalazło się miejsce na kilka standardów. I choć płyta nie jest bezpośrednio przełożeniem "Floratone" na amerykański folk rodem z Apallachów (co i nie dziwne, bo brakuje połowy zespołu "Floratone"), to jest w niej podobny duch i nastrój, podobna niespieszność i wolność, w sensie swobody i odwagi patrzenia z uwagą, dokąd to muzyka zaprowadzi.

A banjo i Lee Townsend prowadzą do ostatniej dziś płyty, chyba najbardziej w tym zestawie zaskakującej.

Jayme Stone pochodzi z Kanady a gry na banjo uczył się u najlepszych - Béli Flecka (nie przyjmującego zazwyczaj uczniów) oraz jego nauczyciela, Tony'ego Trischki. Występował w zespole Tricycle a następnie w roku 2007 wydał świetny solowy album "The Utmost". Wiosną tego samego roku udał się na stypendium do Mali w zachodniej Afryce, gdzie natknął się na muzyków grających na instrumentach, od których pochodzi dzisiejsze banjo - konou i ngoni, oraz na korze. W efekcie tej podróży i wzbudzonej nią fascynacji powstała płyta "Africa to Appalachia", wyprodukowana przez Lee Townsenda, nagrana z udziałem wirtuoza kory Mansy Sissoko i grającego na skrzypcach Casey Driessena, którego pamiętamy ze Sparrow Quartet. Mała próbka:



Świetna płyta. Pierwsze skojarzenia to "Talking Timbuktu" pochodzącego również z Mali Alego Farka Toure i Ry Coodera, ale tu jest dużo więcej. Stone dosłownie przenosi kawałek Afryki w kontekst amerykańskiego folku (będącego przecież dziedzictwem nie tyle jego samego, co jego instrumentu) i tworzy z tego zupełnie nową jakość. Płyta ma tę rzadką cechę - słucha się jej niezwykle lekko a jednocześnie jest złożona, bogata w pomysły, faktury, dźwięki... zupełnie jak "Tales From The Acoustic Planet" Flecka. I tu świat znowu się kurczy, bo pojawia się niepokojąca myśl, że były uczeń nieco ukradł Fleckowi temat jego najnowszej płyty, "Tales From The Acoustic Planet III: The Africa Sessions", o której pisałem poprzednim razem. I co z tego, że Fleck zaczął wcześniej i dłużej mu to zajęło - Stone pierwszy uderzył swoją płytą na rynek i projekt Flecka siłą rzeczy będzie do niej porównywany. Za Fleckiem stoi co prawda przewaga doświadczenia i dużej wytwórni, ale pierwszeństwo odbioru wyrównuje szanse - tym ciekawiej będzie porównać te płyty, gdy "Tales III" w końcu się pojawi; może okazać się, że uczeń przerósł mistrza.

A w ramach wisienki na torcie z okazji małego świata dodajmy tylko, że punkt kulminacyjny pierwszej płyty "Tales..." Flecka i jeden z najpiękniejszych na niej utworów nazywa się... "Jayme Lynn".
wtorek, 20 stycznia 2009

wróble grają na banjo (w Chinach i Afryce też)

Na Abigail Washburn natknąłem się podczas szukania w czym to Béla Fleck prócz swoich solowych projektów i płyt nagranych z The Flecktones maczał jeszcze swoje zdolne palce. Fleck bowiem prócz grania na banjo w przedsięwzięciach firmowanych jawnie swoim nazwiskiem produkuje również płyty różnych artystów, czasem gościnnie na nich występując. Tak było z Alison Brown, na której albumie "Fair Weather" z roku 2000 nagrali wspólnie ścieżkę "Leaving Cottondale", nagrodzoną później Grammy w kategorii "najlepszy instrumentalny utwór country"; tak też jest z inną grającą na banjo i śpiewającą dziewczyną, Abigail Washburn. Fleck wyprodukował jej debiutancką solową płytę "Song of a Travelling Daughter" (Nettwerk, 2005) i zagrał na niej w paru utworach. Współpraca ułożyła się na tyle dobrze, że wkrótce zespół Abigail ograniczony został do kwartetu - oprócz dwojga artystów grających na banjo są jeszcze Ben Sollee na wiolonczeli i Casey Driessen na skrzypcach, również występujący na "Song..." - i pod szyldem "Abigail Washburn & The Sparrow Quartet" wydali pod koniec ubiegłego roku fenomenalny krążek, którym tak skrótowo acz szczerze zachwyciłem się w poprzedniej notce.

Płyty Abigail podpadają pod moją ulubioną kategorię, czyli nagrań, których nie sposób skategoryzować - próba wciśnięcia ich w jakąkolwiek szufladkę z konkretną nazwą jest niezmiennie krzywdząca i upraszczająca. Po pierwsze, znajdą się tutaj rzecz jasna utwory pochodzące z tradycji amerykańskiego folku ("Who's Gonna Shoe", "Banjo Picking Girl"). Po drugie, mnóstwo też tu utworów ocierających się o styl, którego wykonawców nazywa się za Atlantykiem "singer-songwriter" - po polsku możnaby powiedzieć "bardowie", gdyby nie fakt, że pod tę kategorię podpadają zarówno Bob Dylan jak i Joni Mitchell, Paul Simon, Joan Baez i Ani DiFranco; do tej drugiej kategorii zaliczyć można "Great Big Wall of China", ale i własne, minimalistyczne (tylko głos - ale jaki! - i banjo) wykonanie "Nobody's Fault But Mine". Są też zaskakujące kompozycje inspirowane muzyką chińską i śpiewane przez Abigail po mandaryńsku (artystka spędziła parę lat w Chinach i od tamtej pory jest zafascynowana tamtejszą kulturą). Sam tytułowy dla pierwszej płyty utwór "Song of a Travelling Daughter" jest parafrazą klasycznego chińskiego wiersza, którego tytuł w angielskim przekładzie brzmi "Song of a Travelling Son". Na "Sparrow Quartet" jest natomiast "Kangding Qingge":



Jakby tego było mało, prawie każdy utwór to bogato zaaranżowana perełka odwołująca się do stylu new acoustic, w którego tworzeniu i redefiniowaniu na początku lat 90' Fleck miał przecież znaczący udział (i w sumie wciąż ma, z każdą kolejną wydaną płytą). I jak zwykle na płytach związanych z tym nurtem zadziwia ogromna energia płynąca z utworów mimo braku jakichkolwiek instrumentów perkusyjnych, i to jak wybrane instrumenty (lub ich grupy) w różnych momentach wymieniają się funkcją sekcji rytmicznej - świetnie słychać to we wspaniałym "Strange Things" z płyty "Sparrow Quartet", najlepszym chyba utworze tego CD, ale też w "A Fuller Wine" z tego samego krążka:



Z ciekawostek warto jeszcze zwrócić uwagę na technikę gry na banjo, stosowaną przez Abigail, zupełnie różną od tego, co robi Béla Fleck. Podczas gdy Fleck używa tzw. "techniki trzech palców", w której struny szarpane są specjalnymi pazurkami zakładanymi na trzy palce prawej ręki, Abigail raczej uderza niż szarpie struny i robi to bezpośrednio za pomocą paznokci (technika "clawhammer"). W efekcie dźwięk banjo Flecka jest krystalicznie czysty, podczas gdy banjo Abigail brzmi bardziej matowo i pełni rolę głównie podkładu rytmicznego - dzięki czemu pomysł zespołu zawierającego 2x banjo, skrzypce i wiolonczelę okazuje się być równie sensowny, co dwie gitary, perkusja i bas.

Skoro już mowa o Flecku, to trzy radosne wiadomości z akustycznej planety.
Po pierwsze, długo oczekiwany projekt - podróż Flecka do Afryki ("Throw Down Your Heart - Béla Fleck takes banjo back to Africa") i związane z tym sesje z udziałem tamtejszych muzyków oraz film kręcony w trakcie tej podróży - stanie się wreszcie dostępny dla szerszej publiczności, i to już w marcu. Film był do tej pory pokazywany tylko na festiwalach filmowych w USA, ale ma wkrótce zostać wydany na DVD - pewnie będzie to jedyna możliwość obejrzenia go w Polsce, chyba że ktoś wpadnie na pomysł ściągnięcia go tu np. na jakiś przegląd filmów dokumentalnych. Co ważniejsze, materiał muzyczny z sesji zorganizowanych w Afryce ukaże się wkrótce na oficjalnej płycie, zatytułowanej - uwaga - "Tales from the Acoustic Planet III: The Africa Sessions". Biorąc pod uwagę dwie poprzednie części "Tales..." można być spokojnym - jak zwykle czekamy na materiał z najwyższej półki.
Pomysł Flecka polegał na tym, by poszukać w Afryce, kolebce banjo, instrumentów mogących być pierwowzorem jego własnego oraz muzyków na nich grających, i znaleźć miejsce dla dzisiejszego banjo w muzyce jego przodków. Już udostępnione fragmenty muzyczne budzą dreszcz na plecach - wygląda na to, że udało mu się całkowicie. Efekt jest tym piękniejszy, że Fleck nie stroi się na gwiazdora, który przyjechał pograć z nieznanymi nikomu muzykami - traktuje ich twórczość i dziedzictwo z głębokim szacunkiem i pokorą i faktycznie, stara się dopasować siebie i swój instrument do zastanej kultury bardziej niż zrobić z nich tło dla swoich wirtuozerskich popisów (o co byłoby łatwo).
Więcej informacji na stronie tego projektu: Throw Down Your Heart - są sample muzyczne i trailer filmu.
Po drugie, szykują się koncerty trio w składzie Béla Fleck, Edgar Meyer i Zakir Hussein, po czym również powstanie płyta, prawdopodobnie na podstawie zarejestrowanych koncertów uzupełnionych materiałem studyjnym. Poprzednio współpraca Flecka i Meyera zaowocowała płytą "Music For Two" (Sony, 2004) - zapisem ich wspólnych tras koncertowych (panowie grają razem już wiele lat i są prywatnie bliskimi przyjaciółmi). Płytą świetną, choć nieco przeintelektualizowaną - istnieje szansa, że w poszerzonym składzie, gdzie artyści nie będą w stanie przewidzieć każdego swojego ruchu, da się tego uniknąć.
Po trzecie, prawie cała ubiegłoroczna trasa koncertowa duetu Flecka z Chickiem Coreą (zahaczyła również o Polskę w ramach JVC Jazz Festival) została zarejestrowana i ma z tego być jakieś wydawnictwo. Panowie nie uzgodnili jeszcze podobno czy wydadzą jeden najlepszy koncert w całości, czy wybiorą po najlepszym wykonaniu każdego z utworów z wszystkich nagranych koncertów - mniejsza z tym, grunt że będzie dobra płyta "na żywo", uzupełniająca świetny CD "Enchantment" (Universal, 2008) tego duetu.
Na koniec ciekawostka: z ostatniego pobytu w Polsce Fleck na swoim blogu nie ma zbyt miłych wspomnień - rozwodzi się głównie nad tym, jak to przytrzasnął sobie palec drzwiami w hotelu. Wspomina również Salę Kongresową i fakt, że dziesięć lat wcześniej występował tam z Flecktonami (Warsaw Summer Jazz Days, bodaj w 1996). Wpis kończy się smutnym stwierdzeniem, że na pytanie Chicka o obecnych na sali bandżystów widownia odpowiedziała głuchą ciszą. Faktycznie, rozejrzałem się - Staśka Wielanka nie było wśród publiczności.

środa, 14 stycznia 2009

d(^-^)b Abigail Washburn & The Sparrow Quartet

Ach... Co za płyta! :D
poniedziałek, 12 stycznia 2009

nü, czyli na żółto

Kategoryzacja muzyki bywa zdradliwa w dwójnasób.
Po pierwsze, na ceremonialne pytanie "a jakiej muzyki słuchasz?" coraz częściej słyszy się odpowiedź wymijającą - "dobrej", "różnej", "takiej co mi się podoba" - zamiast konkretnej: "jazzu", "rocka", "elektroniki". I pewnie jest w tym niejeden znak czasu, bo z jednej strony coraz trudniej wskazać muzykę "czystą gatunkowo", coraz więcej fuzji, cross-over'ów i generalnie rzecz biorąc postmodernizmu; z drugiej zaś ta nowa muzyka często własnej nazwy nie ma i trzeba używać potworków z gatunku "emo-screamo-postpunk-rock" - albo stworzyć nową nazwę.
Po drugie, taka nowa nazwa może być albo tak bardzo szczegółowa, tak że zrozumieją lub wręcz znają ją tylko miłośnicy danego niszowego gatunku, albo rozrosnąć się tak bardzo, że jej użycie niczego nie wyjaśnia. Mam wrażenie, że ten drugi wariant w dużym stopniu dotyczy nujazzu (czy też nu-jazzu, nü-jazzu, electro-jazzu...)

Muzyka tego "meta-gatunku" pochodzi z co najmniej dwóch różnych źródeł - z jednej strony z wzbogaconego elementami elektroniki jazzu, z drugiej z muzyki elektronicznej (w tym hip hopu, dance, house, downtempo) poszukującej nowych inspiracji w jazzie. Spotkanie nastąpiło gdzieś po środku i z różnym skutkiem, od muzyki dryfującej w kierunku łagodnego (by nie rzec mdłego), opartego na bitowym podkładzie smooth jazzu, poprzez wszystkie stadia pośrednie z jazzującą muzyką taneczną aż po wysublimowane, kilkudziesięciominutowe improwizacje z równym udziałem artystów "analogowych" jak i sampli i loopów. Z jednej strony będzie leciutkie, klubowe brzmienie St Germain czy Jazzanova, z drugiej mroczne pejzaże Nilsa Pettera Molværa. Jest zima i mrok, więc rozejrzyjmy się po tym końcu.

Co ciekawe, pierwszą swoją solową płytę nagrał Molvær dla ECMu. "Khmer" (ECM 1560, 1997) to niezwykły krążek - gęsty, surowy, z głębokim basowym podbiciem wyciskającym siódme poty z najlepszych głośników niskotonowych, z intrygującą, minimalistyczną gitarą Eivinda Aarseta, z biegnącą wzdłuż kręgosłupa, pobudzającą każdy nerw ekstatyczną trąbką Nilsa Pettera. Utwory tajemnicze, jak otwierający płytę , tytułowy "Khmer"...



...energetyczne jak "Tløn" (po co komu techno z takim jazzem?), liryczne jak "On Stream"... a na dokładkę ciągłe odniesienia do Borgesa ("Tløn", czy dwuczęściowa "Song of Sand" - oficjalny teledysk promujący płytę, również pierwszy singiel wydany przez ECM).



Im dłużej przeglądam nujazzowe płyty, tym bardziej mi wychodzi, że nujazz - przynajmniej ten improwizowany - to specjalność głównie europejska. (Trzeba co prawda oddać honor pionierskim dokonaniom Herbiego Hancocka jeszcze z lat 70'tych, ale dlatego właśnie "głównie".) Obok Molværa nie sposób nie wspomnieć o Bugge (czyt.: Bugge) Wesseltofcie i jego Jazzland Records. Bugge gra na fortepianie, programuje elektroniczne brzmienia, produkuje płyty, występuje gościnnie - na przykład u Garbarka (znów ECM). Najbardziej chyba znany utwór jego formacji - nomen omen - "New Conception of Jazz" to "Yellow is the Colour" z płyty "Moving" (Jazzland, 2001):



Sam Bugge nagrywa zarówno bardziej energetyczne rzeczy, takie jak "New Conception of Jazz" (co może nie wynika z powyższego fragmentu), ale też nie stroni od melancholii czy muzyki kontemplacyjnej, tak jak na zimowym "It's Snowing On My Piano" (kolejna płyta do odkurzenia za jedenaście miesięcy) czy ostatnim solowym "IM", gdzie elektroniczne podkłady pod fortepianowe improwizacje zapętla z dzwięków stukania i uderzania w różne części pudła fortepianu. Daleko jednak Buggemu do werwy i szaleństwa Jagga Jazzist, których wydaje w swoim Jazzlandzie, a których czasem również podczepia się z braku lepszej szufladki pod nujazz:



Nujazzem parają się również osoby, które trudno o to podejrzewać w pierwszym skojarzeniu, choćby znany w Polsce głównie z występów u boku Leszka Możdżera basista Lars Danielsson. Jego kariera i płyty zasługują na osobny temat - bo są tam i rzeczy czysto jazzowe, i lżejsze, jak te z Możdżerem, i pejzażowo-orkiestrowa, kojarząca się z "Secret Story" Methenego "Libera Me" (to z niej pochodzą w oryginale nagrane z Możdżerem "Asta" i "Suffering"); ma też Danielsson na koncie nujazzową "Melange Bleu" (ACT, 2006), z udziałem Buggego Wesseltofta i Nilsa Pettera Molværa. A stąd już niedaleko do krążka "Shapes" Wolfganga Haffnera (ACT, 2006) - obie płyty zostały wydane w nujazzowej linii ACTu.
Lider zespołu jest sztandarowym perkusistą ACTu - grał na większości płyt gwiazd tej wytwórni. "Shapes" to jego solowy debiut, na którym wspomagają go Danielsson na basie, Nils Landgren na puzonie, a także Sebastian Studnitzky na trąbce i klawiszach i Frank Kuruc na gitarze. Haffner skomponował również wszystkie utwory, co w sumie mogło napawać obawami - mnóstwo świetnych basistów nagrywało kiepskie solowe płyty, które można określić tylko dość jednoznacznym mianem "solowej płyty basisty" i byłem ciekaw czy podobny syndrom wystąpi w przypadku perkusisty. Nic bardziej mylnego. Dawno nie słyszałem tak zrównoważonej, mądrej płyty. Proste, melodyjne(!) kompozycje, świetnie zgrany zespół, wyważone proporcje między elektroniką (głównie podkłady perkusyjne) a żywymi instrumentami, żadnego popisywania się (dosłownie - ani jednej solówki perkusyjnej). Płyta przyjemna do towarzyszenia w drodze czy "gdzieś pomiędzy", ale i zaskakująca, gdy mocniej się w nią wsłuchać. Gdyby tylko na trąbce był jeszcze Molvær... Tytułowy utwór w wykonaniu koncertowym (niestety, bez Danielssona):



Co ciekawe, ACT w normalnej serii wydał w 2008 roku płytę "Acoustic Shapes", zapis koncertu Haffnera, Danielssona i Huberta Nussa na fortepianie z tym samym materiałem, co nagrany na "Shapes", tyle że w wersji akustycznej. Eksperyment ciekawy i godzien uwagi, choć jest to jeden z niewielu przypadków, gdzie wersja elektroniczna przypadła mi do gustu bardziej niż akustyczna.

Nujazzowy przegląd można by ciągnąć długo, bo jako się rzekło temat to rozległy a worek głęboki; jest przecież choćby nasz rodzimy Skalpel, The Cinematic Orchestra czy inni wykonawców ze stajni Ninja Tune - ale to znów temat zasługujący na osobny tekst (niejeden zresztą - Cinematic podpadają przecież pod kategorię zespołów o najbardziej trywialnych nazwach). Na koniec i na apetyt zatem coś z drugiej strony nujazzowego spektrum, sztandarowy "All That You Give" Cinematików z mocnym wpływem downtempo i udziałem Fontelli Bass (CD "Every Day", Ninja Tune 2002)

czwartek, 8 stycznia 2009

GabrieLista przebojów, notowanie I

Okazuje się, że mając ośmiotygodniowe dziecko wcale nie jest tak łatwo słuchać w domu muzyki. Co wcale nie oznacza, że się nie da - trzeba tylko zwrócić uwagę bardziej szczególną niż zwykle na to, co wkłada się do odtwarzacza. Siłą rzeczy, trzeba zacząć od metody prób i błędów, bo kto to wie co się takiemu małemu człowiekowi zrazu spodoba a co skrzyczy głośno a wyraźnie? Tym bardziej cieszą te momenty, gdy coś w małym ssaku "zaskoczy" i jeszcze spodoba mu się nie tylko za pierwszym, ale też za drugim i fefnastym razem.

Pierwszą piosenką, którą Gabriel usłyszał na tym świecie, była "It's Raining Men" w wersji Geri Halliwell - na porodówce pielęgniarki miały włączony RMF FM. Chyba mogło być gorzej, nawet nie płakał za bardzo. Natomiast zaraz po porodzie uraczyliśmy go muzyką, której słuchał razem z mamą przez całą ciążę, czyli trzema płytami Joanne Shenandoah, indiańskiej pieśniarki pochodzącej z plemienia Irokezów. Piękna, w większości spokojna muzyka, przywodząca na myśl akwarelowe pejzarze kanionów i prerii Dzikiego Zachodu, nie pozbawiona nuty nostalgii za utraconą więzią z Ziemią. Bardzo przyjemne minimalistyczne granie, o lata świetlne odległe od wspomaganej automatem perkusyjnym pierzastej indiańskiej cepelii rodem spod Domów Centrum (wykonywanej zresztą przez Indian z Ameryki Południowej - aż przykro patrzeć, wiedząc jak bogata jest ich własna kultura). Dość na tym, że Młody do dziś lubi przy tym zasypiać.

Jego drugą faworytką (kolejna kobieta w zestawieniu) jest Enya, do której sam w dzieciństwie miałem dużą sympatię. Do zasypiania - wciąż fantastyczna. Gabriel przepada zwłaszcza za ostatnią, zimowo-gwiazdkową "And Winter Came..." , nie gardzi też "A Day Without Rain", natomiast mniej lubi wiekowe "The Celts" (już 22 lata!). A przy okazji przeżyłem ciężki szok, gdy wyczytałem na Wikipedii: "Enya is Ireland's best-selling solo artist and is officially the country's second biggest musical export, after the band U2, her record sales stand at 75 million as of 2008." Kto by pomyślał...


Minimalizmem, jeszcze większym niż w przypadku Shenandoah, cechuje się pierwsza ECM'owa płyta Młodego, "Alina" (ECM New Series 1591, 1995) estońskiego kompozytora Arvo Pärta (choć zgodnie z Wiki to podobno nie tyle minimalizm co hesychia). Gdy ją zapętlić, Gabryś traktuje tę płytę jak niekończącą się kołysankę - i nic dziwnego, bo chwilami więcej tam ciszy niż w Cage'owskich 4'33". Dodatkowo gwarantowane nieoczekiwane wrażenia estetyczne, gdy za oknem zamieć i śnieg po uszy jak wczoraj - utwory Pärta brzmią wtedy jak ścieżka dźwiękowa do spokojnej, zimowej bajki. Trzeba tylko uważać na przedawkowanie - przesłuchanie "Aliny" więcej niż siedem razy może grozić niekontrolowanym chlipaniem, nosem na kwintę i innymi objawami depresji.

Zdecydowanie ulubiona płyta Gabriela to natomiast "Christmas With My Friends" Nilsa Landgrena (ACT, 2006), a zwłaszcza siódma ścieżka, Lascia ch’io pianga Jerzego Fryderyka Händla w aranżacji na sześć puzonów. O płycie napiszę więcej przy okazji (czyli pewnie za dziesięć-jedenaście miesięcy), w tej chwili tylko uwaga dla miłośników jazzu ze skandynawi: można tam znaleźć gościnne występy Larsa Danielssona, Ulfa Wakeniusa, Bugge Wesseltofta czy Victorii Tolstoy. I jest na tyle ciekawa, że nie nudzi się nawet dwa tygodnie po świętach :-)



(Notka o tym, co Młody lubi jest dlatego, że miała być o Methenym, ale jego Młody na razie nie trawi, niezależnie czy miałoby chodzić o "Watercolors", "Secret Story" czy "One Quiet Night" - więc nie bardzo jest jak ją zrobić. A podobno dzieci lubią słodkie...)
piątek, 2 stycznia 2009

utracona odporność

e.s.t. czyli Esbjörn Svensson Trio po raz pierwszy usłyszałem bodaj w listopadzie 2004 roku, kiedy to przyjechali do Warszawy na koncert. Prezenter Jazz Radia rozdawał ostatnie bilety i przy okazji konkursu puścił "Elevation of Love" z płyty "Seven Days of Falling" (ACT, 2003). I to było to - zaskoczyło od razu, bez ostrzeżenia. Jeden z najlepszych zespołów jazzowych i kropka - choć przecież nie do końca jazzowy, bo czerpiący z rocka, hiphopu i wielu innych źródeł. Muzyka, dla której trzeba byłoby stworzyć osobną nazwę gatunku i półkę w sklepie. Ideał.

Koncert - jeszcze wtedy w teatrze Roma (wszystkie następne były już w Fabryce Trzciny) - miał miejsce w niedzielę wieczorem, podobnie jak podówczas audycja Indigo, pomyślałem więc, że jeszcze kiedyś zdążę ich usłyszeć i gnany poczuciem obowiązku poszedłem do radia. I jakoś tak wychodziło, że za każdą ich następną wizytą był jakiś powód, żeby nie pójść. Aż do czerwca ubiegłego roku, kiedy to równolegle wydarzyły się dwie rzeczy.


Najpierw ukazała się płyta Ulfa Wakeniusa (gt) "Love Is Real" (ACT, 2008), nagrana pospołu z Larsem Danielssonem (b), Mortenem Lundem (dr), Larsem Janssonem (p) oraz radio.string.quartet.vienna. Krążek jest konsekwentną kontynuacją tego, co Wakenius zaczął już na płycie "Forever You" (ACT, 2003) a co rozwinął do perfekcji na "Notes From The Heart" (ACT, 2006), nagranych również z udziałem Danielssona i Lunda oraz różnych gości. I o ile "Notes..." było w całości hołdem dla Keitha Jarretta, tak "Love..." jest próbą spojrzenia na nowo na twórczość e.s.t., próbą wielce zresztą udaną. I włączają się tu najróżniejsze skojarzenia, bo z jednej strony miękki dźwięk gitary Wakeniusa, mocno przypominający Pata Methenego z późniejszego okresu ("Map Of The World" czy choćby "Beyond The Missouri Sky" z Hadenem), z drugiej przecież sam Metheny pochlebnie się o e.s.t. wypowiadał i nawet wystąpił z nimi w 2003 w ramach Jazzbaltica na koncercie z udziałem orkiestry kameralnej Schleswig-Holstein Chamber Orchestra; z trzeciej strony - wszechobecny w ACT Nils Landgren ze swoim czerwonym puzonem, bliski przyjaciel Svenssona, który gościnnie pojawia się na "Love...", a który też na wspomnianym koncercie zaśpiewał "Believe, Beleft, Below", i nagrał wcześniej dwie kontemplacyjne płyty w duecie ze Svenssonem ("Swedish Folk Modern" i "Layers of Light", obie - rzecz jasna - ACT).

Wracając do Wakeniusa - udało mu się przede wszystkim pokazać, że nie samym niezwykłym stylem e.s.t. stoi, że Dan Berglund (b), Esbjörn Svensson (p) i Magnus Öström (dr) (w tej kolejności od lewej na okładce "Live..." obok) to również znakomici kompozytorzy, których utwory świetnie poddają się reinterpretacji i mogą błysnąć zupełnie inaczej, niż trio nas do tego przyzwyczaiło. "Love..." na dość długo zawładnęło moim odtwarzaczem, w jakiś magiczny sposób uzupełniając genialne "Live in Hamburg" (2007, ACT) samego e.s.t. - płyty, która także pokazywała zupełnie nowe oblicza tercetu, o wiele bardziej żywiołowe niż studyjne wcielenia, które przecież słabością nie grzeszyły. Ale te piętrowe, wielowymiarowe konstrukcje, w które zmieniły się "Definition of a Dog" czy nawet najłatwiejsze chyba w odbiorze na ostatniej studyjnej płycie, tytułowe "Tuesday Wonderland" - to była zupełnie nowa jakość. O ile e.s.t. produkowało perfekcyjne płyty studyjne, pełne werwy i autentyczności, o tyle "Live" pokazała, że był to tylko punkt wyjścia do czegoś więcej, nawej jeśli niezwykle przemyślany i dopracowany i pozornie wyglądający na ostateczny efekt. "Live in Hamburg" sprawiło, że solennie obiecałem sobie obecność na ich następnym warszawskim koncercie, choćby nie wiem co miało się wydarzyć.

Tyle że dwa tygodnie później Esbjörn Svensson zmarł w wypadku podczas nurkowania. W tym kontekście "Love Is Real" nabrała zupełnie innego znaczenia i wymiaru, Podobnie jak ostatnia płyta studyjna e.s.t, "Leucocyte" (2008, ACT) - nagrany i zmontowany materiał razem ze zdjęciami do okładki trafił do ACTu na niespełna miesiąc przed tragiczną śmiercią Svenssona, stając się tym samym ich naprawdę ostatnim dziełem.


Płyta porusza, i to bardziej niż którekolwiek z dotychczasowych nagrań tercetu - choć "Live in Hamburg" postawiło poprzeczkę bardzo wysoko. Skojarzeń z "Live" jest zresztą więcej, począwszy od długich utworów (17', 13') aż po zadziwiającą umiejętność budowania ściany dźwięku i przekuwania jej w coś zaskakującego. Powód jest prosty - "Leucocyte" została nagrana "live at studio" podczas dwudniowej sesji w trakcie tournee e.s.t. po antypodach, gdzieś między koncertami. Nagrana, choć lepiej byłoby chyba powiedzieć "stworzona" - muzyka została w całości zaimprowizowana w trakcie tych dwóch sesji; i to ten właśnie wspólny duch twórczości całkowicie uwolnionej, a złapanej "na gorącym uczynku", jak w zatrzymanym czasie, łączy dwa ostatnie albumy e.s.t, i to też jest największa ich wartość. Dodatkowo, "Leucocyte" stanowi zamkniętą koncepcyjnie całość, mimo podziału na ścieżki i tytuły oraz improwizowanego charakteru w swej istocie jest jedną, dużą kompozycją.

Płyta jest powalająca - nie potrafię przestać jej słuchać. Bogactwo i faktura brzmień, dramaturgia, wspomniane już "ściany dźwięku" rodzące piękne, ascetycznie proste solówki ("Premonition I - Earth", "Leucocyte I - Ab Initio"), wreszcie krótkie, ale jakże przejmujące ballady ("Premonition II - Contorted" na miarę "Why She Couldn't Come" lub "Bound For The Beauty Of The South") - płyta z każdym kolejnym przesłuchaniem ujawnia jakąś nową warstwę, inną możliwość interpretacji. To dzieło skończone.
Fragment pterwszej części suity tytułowej suity, "Ab Initio":



Jasne, nie wiemy co byłoby dalej. Sądząc po narastającej ilości szumów i dziwnych odgłosów od "Carcrash" na CD "Strange Place for Snow" począwszy, poprzez pamiętne "Brewery of Beggars" z CD "Tuesday Wonderland" aż po "Leucocyte" widać spójny kierunek, w którym szły kolejne płyty e.s.t., choć "Leucocyte" było na tej ścieżce gigantycznym skokiem w porównaniu do poprzednich; i można chyba bezpiecznie założyć, że "Leucocyte" nie było wyjątkiem od reguły, a raczej miało wyznaczać dalszy kształt e.s.t. Tym bardziej szkoda, że pierwszy znaczący krok na tej drodze stał się jednocześnie ostatnim.

W ostatnim studyjnym albumie tercetu jest jeszcze jeden niepokojący szczegół. Oczywiście nie sposób gdybać jak odebralibyśmy ten album, gdyby nie tragiczna śmierć Svenssona, choć bezpiecznie można stwierdzić, że "Leucocyte" jest dużo bardziej mroczny od poprzednich. Sęk w tym, że zarówno muzyka, jak i tytuły utworów przedziwnie współgrają z późniejszymi faktami - tytuły takie jak Przeczucie ("Premonition") czy wchodzący w skład tytułowej czteroczęściowej suity "AdMortem" wydają się być dziwnie na miejscu, a brzęczące dźwięki przepuszczonego przez elektroniczny efekt fortepianu z "Ad Infinitum" niepokojąco przywodzą na myśl bicie cmentarnych dzwonów przy wyprowadzaniu trumny z kaplicy...

Nie znalazłem nigdzie informacji, czemu płyta i najdłuższa na niej kompozycja noszą tytuł "Leucocyte" - być może miało to związek z ciągłym odradzaniem się białych krwinek w organiźmie, może stąd to końcowe "Ad Infinitum". Jeśli tak, to Świat ma naprawdę wredne poczucie ironii, a jazzowy system immunologiczny na zawsze utracił część odporności.